Obrona życia
Jak opowiada kobieta, syn z synową zrobili badania, z których jasno wynikało, że nie mają szans na poczęcie dziecka. Zwłaszcza badanie syna było bardzo złe. Byliśmy wszyscy bardzo załamani. Wtedy pomyślałam, że trzeba się udać do „Lekarza z góry”, bo u Boga wszystko jest możliwe. Zaczęliśmy się modlić razem z mężem w tej intencji. Wiedziałam, że muszę się długo modlić, ale czułam, że będzie dobrze. Syn miał mieć zabieg w szpitalu, więc poszłam zamówić Mszę św. w jego intencji – o zdrowie dla niego i całej rodziny. Okazało się, ze jest tylko jeden termin wolny, czyli dzień przed wyznaczonym zabiegiem. Przyszliśmy z mężem na Mszę św. Kolejna próba, okazało się, że w trakcie nabożeństwa jest modlitwa o Duchową Adopcję dziecka nienarodzonego, którego życie jest zagrożone, a którego imię tylko Bogu jest wiadome. Podjęliśmy decyzję z mężem, że postanawiamy wziąć w duchową adopcję dziecko i modlić się w jego intencji. Bardzo tej modlitwy pilnowałam, mąż również. Po ciężkiej pracy wieczorem klęczał i się modlił. Podjął również trud pieszej pielgrzymki na Jasną Górę. Od 26 marca 2012 roku przez 9 miesięcy, czyli do 27 grudnia 2012 roku modliliśmy się w tej intencji, a już 5 stycznia 2013 roku syn nam oznajmił, że będziemy dziadkami, a on najszczęśliwszym tatusiem. Wspomina kobieta, która dodaje, że był to dla całej rodziny szczęśliwy czas, czas wypełniony modlitwą, ale już za konkretne dziecko, za wnuczka o błogosławieństwo, zdrowie i szczęśliwe rozwiązanie. Wnuczek urodził się szczęśliwie, zdrowy 9 września 2013 roku. Ma na imię Antoni od imienia świętego patrona Antoniego z Padwy, który jest również szczególnym patronem rodziny. A ja – mówi kobieta – od 10 września 2013 roku wzięłam w duchową adopcję kolejne nienarodzone dziecko i modlę się za niego, aby szczęśliwie przyszło na świat i rodzice wychowali je w miłości.
Dziękuję Ci Panie Boże, za Twoją nieustanną i bezgraniczną miłość wobec człowieka.
Pragnę wyznać, że to dobro, które przyszło do mojego domu, do mojej rodziny, zawdzięczam Panu Bogu – przez Jego dzieło Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego. Tak maleńkie Dzieło, na które dziennie potrzeba zaledwie 5 minut, a takie owoce. Dziękuję Ci Panie Boże, za Twoją nieustanną i bezgraniczną miłość wobec człowieka.”
Agnieszka
W 2005r. do Ośrodka Duchowej Adopcji na Jasnej Górze zgłosiła się starsza Pani i złożyła takie wyznanie – świadectwo: „Jestem wdową. Trzy miesiące temu zmarł mój mąż. Byliśmy bezdzietnym małżeństwem. Kiedy mąż umierał, wypowiadał takie słowa «Ile tu dzieci, skąd te dzieci» Kilka razy powtórzył te słowa i zmarł. Początkowo nie zastanawiałam się nad słowami wypowiadanymi przez umierającego męża ale po jakimś czasie, zaczęłam myśleć, dlaczego właśnie takie słowa wypowiadał. Podkreślam, że to były jego ostatnie słowa wypowiadane na ziemi przed śmiercią. I pewnego dnia zrozumiałam. Mój mąż przez wiele lat modlił się za dzieci poczęte, których życie było zagrożone zabiciem w łonie matki. Trwał w duchowej adopcji. Ja do tego podchodziłam sceptycznie, nie wierzyłam w sens tej modlitwy. Dzisiaj myślę inaczej i jestem tu po to, aby podjąć modlitwę duchowej adopcji, bo ta modlitwa ma wielki sens – ratuje dziecko. Myślę, że do męża w chwili jego śmierci przyszły dzieci, które zostały zabite w wyniku aborcji. Tak to rozumiem”.
To było już drugie dziecko, jakie Marcin duchowo adoptował. Od pierwszych tygodni wiedział, że ta duchowa adopcja dziecka poczętego, mimo że podjęta w niemalże takich samych okolicznościach jak poprzednia, znacznie się od niej różni. Marcin podjął ją po dotarciu w elbląskiej pieszej pielgrzymce na Jasną Górę, w czasie Mszy św. kończącej pielgrzymkę. Adopcja rozpoczynała się 12 sierpnia, a kończyła 12 maja kolejnego roku. Modląc się za pierwsze nienarodzone maleństwo Marcin czuł, że dziecko potrzebuje jego modlitwy. Jeśli zdarzyło się, że zapomniał pomodlić się za nie w ciągu dnia, budził się tuż przed północą, przypominając sobie o tym bądź też modlił się za nie kilka razy dziennie, bo… nie pamiętał, czy już to robił. Druga duchowa adopcja Marcina, będącego wówczas klerykiem, była jakaś inna. Podjął Ją w 2006 roku – to była wyjątkowa adopcja. Każdego dnia pamiętałem o tej modlitwie i odmawiałem ją bardzo sumiennie – wspomina tamten czas. Znaki, które towarzyszyły poprzedniej duchowej adopcji, zniknęły – dodaje. Jednak jak się później okazało, ta cisza miała sens, a „znakiem” okazała się cała idea duchowej adopcji. Zaczęło się od SMS-a: „Czym jest duchowa adopcja, kiedy masz termin jej zakończenia i kiedy ją podjąłeś?” – przeczytał pewnego dnia z wyświetlacza swojego telefonu Marcin. Kleryk pokrótce napisał, czym ona dla niego jest oraz datę podjęcia i zakończenia. Będąc przekonanym, że pamięta numer telefonu znajomego, któremu odpowiadał na SMS, Marcin z pamięci wpisywał kolejne cyfry. Pochwili otrzymał wiadomość zwrotną: „Być może modlisz się za moje nienarodzone dziecko? Bo według odczytu USG mam termin na 12 maja i nawet data poczęcia się zgadza …” Okazało się, że wpisując numer telefonu Marcin pomylił jedną cyfrę, zamiast 4 wpisał 5. „To było dla mnie ogromne świadectwo obecności Boga w tej modlitwie” – wspomina „pomyłkę” dziś już ksiądz – Marcin – Od tamtego wydarzenia patrzę na modlitwę duchowej adopcji z wielką wiarą i jestem pewien, że Bóg dla każdego przygotował inne, indywidualne owoce tej modlitwy – przyznaje, dzieląc się świadectwem ks. Marcin. Kontakt między księdzem Marcinem a rodzicami Majki (tak ma na imię dziewczynka, którą duchowo adoptował), nie ograniczyły się tylko do jednego SMS-a. Trwa do dziś. Może są i tacy, dla których duchowa adopcja jest jakąś abstrakcją. Ks. Marcin opowiadając o niej, przywołuje historię o Majce i pokazuje zdjęcia dziewczynki w swojej komórce.
Z dziełem duchowej Adopcji zetknęliśmy się, kiedy jeszcze byliśmy narzeczonymi. Wspólnie postanowiliśmy, aby się w nie włączyć. Uroczyste ślubowanie było dla nas wielkim przeżyciem. Trudno było uświadomić sobie, że nie będąc jeszcze małżeństwem, każde z nas, stało się rodzicem jednego, Bogu jedynie wiadomego dziecka. Owoce tej modlitwy dały się odczuć w naszym życiu w sposób namacalny. Codzienna modlitwa w intencji tego dziecka, wzmocniła naszą więź z Bogiem, pozwoliła przezwyciężyć wiele pokus, a przede wszystkim – to co sprawiło nam szczególną radość – dotrwać w czystości do ślubu.Po zawarciu sakramentu małżeństwa, postanowiliśmy duchowo adoptować kolejne, trzecie dziecko. To zobowiązanie, wspólnie przez nas zrealizowane, jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyło, pomogło przetrwać pierwsze kryzysy. Kiedy podjęliśmy, czwartą duchową adopcję, okazało się, że sami oczekujemy na narodziny dziecka. Nasza radość była ogromna. Jednak w trzecim miesiącu ciąży, bardzo źle się czułam. Lekarz poinformował mnie, że jestem chora na różyczkę, połączoną z zapaleniem płuc. Jego zdaniem, ciążę należało, natychmiast usunąć, gdyż zagrażała ona mojemu zdrowiu, a i dziecko najprawdopodobniej urodzi się mocno uszkodzone. Jak boleśnie to przeżyliśmy, jedynie Pan Bóg wie, do którego też ze zdwojoną gorliwością, zaczęliśmy się modlić. Nasza ufność i zawierzenie Bogu rosło, w miarę zbliżania się terminu rozwiązania. Ale tego, jaką niespodziankę, przygotował dla nas Dawca Życia, nie byliśmy w stanie przewidzieć. W dniu, kiedy kończyła się nasza czwarta duchowa adopcja, narodził się nam synek – cały, zdrowy i radosny. Obecnie ja, jak i nasz czteromiesięczny maluch, cieszymy się zdrowiem i wciąż dziękujemy Bogu, za to, co dla nas uczynił.
Swoją pierwszą Duchową Adopcję podjęłam w czasie rekolekcji oazowych. Nie spodziewałam się, że ta modlitwa zdziała tyle dobra. Codziennie w drodze do szkoły odmawiałam dziesiątkę różańca i rozmyślałam w świetle tajemnic, co dzisiaj przyniesie mi dzień. Pewnego dnia spotkałam swoją koleżankę z podstawówki. Okazało się, że 17-letnia dziewczyna jest w ciąży. Nie mogłam w to uwierzyć. Rozmawiałyśmy przez chwilę nie poruszając tego tematu. Kilka tygodni temu spotkałam ją ponownie, była ze swoim małym synkiem i jego ojcem. W trakcie rozmowy okazało się, że to dzieciątko urodziło się w dniu, w którym ja zakończyłam swoją pierwszą Duchową Adopcję. Nie powiedziałam tego koleżance. W głębi duszy wiem, że to nie przypadek. Tu działał sam Bóg! Cieszę się, że jestem mamusią duchową tego dzieciątka. Teraz całkowicie wierzę w moc tej modlitwy. Za kilka dni wybieram się na kolejne rekolekcje oazowe, gdzie mam zamiar dawać świadectwo o mocy tej cudownej modlitwy.
Myśleliśmy, że napięta sytuacja między mną a żoną poprawi się po urodzeniu dziecka. Mieliśmy nadzieję na spokój w naszej rodzinie. Stało się jednak zupełnie inaczej. Cały proces osiągnięcia celu, jakim było poczęcie i urodzenie się dziecka, nie zbliżył nas do siebie, ale spowodował, że zaczęliśmy się od siebie jeszcze bardziej oddalać. Techniki, jakimi posługiwali się lekarze dla przeprowadzenia badań, jak i sama implantacja, pozostawiły bardzo przykre wspomnienia, czego skutkiem są ogromne straty w naszym małżeństwie. Proces „hodowli człowieka” nie przypomina w niczym intymności, która towarzyszy zwyczajnym aktom małżeńskim. Nikt nam wcześniej nie powiedział, co nas czeka … Mimo iż cieszyliśmy się z tego, że posiadamy dziecko, to jednak niesmak po tych przeżyciach powoduje, że nie jest to pełnia radości i szczęścia. Każdego dnia mam wyrzuty sumienia, że gdzieś w zamrażalniku znajduje się 25 naszych dzieci, które być może będą żyły, a może zostaną zabite. I chociaż Bóg wybaczył mi ten grzech, gdyż uzyskałem rozgrzeszenie, nie potrafię sobie wybaczyć i ciągle o tym pamiętam. Teraz widzę, jak ważna jest akceptacja zamysłu Boga. Tym, którzy stoją przed podobnym wyborem, radzę, żeby rodzicielstwa nie podejmowali poprzez zapłodnienie metodą in vitro.
Prawnik
Jako młoda dziewczyna dokonałam kilku aborcji, gdyż prowadziłam bardzo rozwiązły tryb życia. Po skończeniu studiów zostałam skierowana do pracy w liceum w niewielkim miasteczku. Tam ustatkowałam się, poznałam męża i zaczęłam normalne życie. Konsekwencją dokonanych aborcji było pięć kolejnych poronionych ciąż. Byłam przekonana, że już nigdy nie urodzę dziecka. W jakiś sposób wiedziałam, że sama zgotowałam sobie taki los i nie mogę obwiniać nikogo za brak potomstwa. W końcu zdecydowałam się wraz z mężem na adopcję. W tym czasie jedna z moich uczennic wyznała mi, że jest w ciąży i nie będzie jej przez kilka dni w szkole, gdyż zamierza usunąć dziecko. Zaproponowałam jej pomoc w postaci wyjazdu do mojej rodziny, gdzie z dala od swego środowiska może urodzić dziecko, które potem, jeśli będzie chciała, może oddać mi do adopcji lub na wychowanie. Dziewczyna zgodziła się. To była pierwsza taka sytuacja. Potem w ciągu kolejnych trzech lat takich przypadków było jeszcze cztery. Wszystkie dziewczyny urodziły swoje dzieci i oddały mi je na wychowanie. W ten sposób Pan Bóg dał mi łaskę czwórki wspaniałych dzieci.
Przed laty namówiłem moją małżonkę do tego, by zabiła nasze drugie dziecko. Moja żona była bardzo zrozpaczona, smutna, a ja bardzo naciskałem, chyba też ją szantażowałem. Wtedy bardzo pragnąłem, by usunęła ciążę (usunięcie – tak się wtedy to nazywało), czyli moje dziecko. Żona nosiła je pod swoim sercem, więc nie chciała tego zrobić. Ja – wówczas ponad dwudziestoletni mężczyzna, chciałem być wolny … Żona bardzo mnie kochała, więc w końcu uległa i zdecydowała się na zabicie naszego dziecka. Zawiozłem ją więc oficjalnie do lekarza, do szpitala, bo wówczas na mocy prawa aborcja była legalna. Żona poszła, a ja czekałem w samochodzie. Moje dziecko zamordowano na moje życzenie, na moje zlecenie.Gdy żona po zabiegu roztrzęsiona ledwo przyszła do samochodu, spytałem ją, jak wyglądało nasze dziecko, czy był to chłopiec czy dziewczynka. Wtedy moja małżonka z wielkim wysiłkiem odpowiedziała mi, że nie widziała dziecka, bo lekarz szybko wrzucił je gdzieś do ścieków. Żyliśmy z tym wiele lat, obwiniając się wzajemnie. Brałem to często na siebie, mówiąc, że dostanę karę w niebie. Moją żonę to jednak nie pocieszało. Czuła się tak samo winna. Nasze życie się zmieniło, już nie było nam miło, dobrze, szczęśliwie. Prysnął gdzieś czar miłości. Często w mojej głowie rodzą się obrazy, które przedstawiają wciąż sceny tamtego dnia i krzyczą całym sobą: NIE !!! Zabiłem swoje dziecko! Ale czy na pewno sam? Gdyby nam ktoś wówczas pomógł, powiedział że zabijamy człowieka, to może życie potoczyłoby się inaczej? Dziś myślę, że ani chwili bym nie czekał, by powiedzieć mojej żonie: „Tak kochanie, bardzo chcę naszego dziecka”. Ale wówczas w Polsce prawo pozwalało na zabijanie ludzkich istnień, a gdyby było inaczej, nikt nigdy tak jak ja nie musiałby potem żałować, że zabił swoje dziecko. Dziś wiem, że już nigdy tego największego błędu mego życia nie powtórzę. Mam 45 lat i dwoje, a nie czworo, wspaniałych dzieci. Dlatego tylko dwoje, gdyż jedno dziecko nie żyje na skutek aborcji, a drugie zmarło następnego dnia po urodzeniu. Moja żona zmarła po porodzie, po długim 2,5 miesięcznym wielkim cierpieniu związanym z siedmioma bardzo poważnymi operacjami na skutek krwotoku porodowego związanego z infekcją bakteryjną zwaną sepsą.
Nie żyje to dzieciątko, którego chciałem.
Nie żyje moja żona, z którą być pragnąłem.
Mogliśmy być sześcioosobową polską rodziną. Nosze i nosić będę w mym sercu wyrzuty sumienia już do końca mych dni.